wtorek, 18 listopada 2014

Paddington

Już wkrótce nowa filmowa wersja przygód Misia Paddingtona, którego imię jak wiadomo pochodzi od nazwy znanej stacji wszystkich rodzajów pociągów, na której został znaleziony. Od kiedy tylko pamiętam Paddington był moim ulubionym misiem i tak już zostało do dzisiaj. Może to starcze zdziecinnienie, ale nadal mam rozmaite misie, które angielskim zwyczajem siedzą sobie w różnych miejscach w moim domu.

Paddington jest jeden, ale za to bardzo wiekowy.


To nie jest miś z mojego dzieciństwa, bo kiedy ja byłam dzieckiem taki miś był w naszym smutnym wówczas kraj absolutnie niedostępny. Były za to dostępne książki, które namiętnie pochłaniałam niemal bez przerwy, a wśród nich jakimś cudem jedno z pierwszych wydań historii o peruwiańskim misiu. Tej wprawdzie przeczytać jeszcze nie umiałam, bo była to wersja angielska, ale miała obrazki.

Pierwsza polska wersja przygód Paddingtona pojawiła się dopiero w latach siedemdziesiątych, a i wtedy po raz pierwszy trafiła do mnie pluszowa wersja bohatera mojego dzieciństwa.

Zastanawiam się co decyduje, jakie zabawki stają się ważne, lub najważniejsze w życiu dzieci, dlaczego jedne wybierają Uszatka, inne Puchatka, a inne Barbie, albo jeszcze kiedyś to były Muminki, brrr...
Pewnie decyduje, dom, otoczenie, przypadek, dobrze jeśli jest to książeczka, ta pierwsza, którą pamięta się zawsze, która zaszczepia miłość do czytania na zawsze.

U mnie to był Paddington i idąc za tytułem autora Puchatka, mogę napisać - Gdziekolwiek jestem, jest i miś...

A dlaczego piszę o tym w podróżach?
Bo Paddington przecież przyjechał z daleka, a ja podróżując po Anglii lubiłam zaglądać do miejsc, gdzie Paddington miał swoje miejsce. Jak w tym muzeum, o którym już pisałam.





Jest wiele wersji Paddingtona, ale ta najnowsza, filmowa, z tego roku, mojego Paddingtona nawet nie przypomina. To nadal dzieło twórcy Paddingtona, Michaela Bonda, który wymyślił go w 1956 roku i od tamtej pory stworzył wiele kolejnych opowieści o przygodach misia.
 
Ten niezwykle angielski miś, niemal symbol brytyjskości doczekał się własnej strony internetowej, autorowi przysporzył sławy i najwyższych brytyjskich odznaczeń, jest bohaterem 14 już opowiadań o jego coraz to nowych przygodach, a teraz z udziałem najlepszych aktorów świata, jego filmowa wersja będzie cieszyła lub straszyła dzieci na Boże Narodzenie.

Dlaczego straszyła? Tak uznał British Board for film classification, oceniając film, jako nieodpowiedni dla dzieci. A zatem tylko dla dorosłych, co cieszy mnie o tyle, że może moje dorosłe przywiązanie do misia nie jest tak całkiem odosobnione.

niedziela, 17 sierpnia 2014

Koniec szkockiego tryptyku

Tak mi wychodzi, ze opowiadam o tych moich dawnych wędrówkach po świecie po kawałku, a dokładniej w trzech kawałkach. Ten będzie trzeci i ostatni ze wspomnieniami ze Szkocji.

A będzie o historii, bo jako archeolog wedle dyplomu, nie mogłam nie odwiedzić znajdujących się w pobliżu miejsc, gdzie jedne z najstarszych śladów cywilizacji leżą sobie widoczne i do tego w niezwykłej scenerii. Kilmartin Glen, bo o tym  miejscu mowa, jest oddalone od Kilmelfort jedynie kilkanaście mil, a do tego prowadzi tam - jak wszędzie w tej okolicy - malownicza kręta droga. 

Po drodze nie sposób ominąć widocznych z daleka ruiny XVI wiecznego zamku zbudowanego przez Biskupa Argyll w czasach Marii Stuart. Zrujnowany podczas klanowych walk, nadal przyciąga imponująca urodą, tajemniczością, niezwykle romantycznym umiejscowieniem.

To Carnasserie Castle


Widok z oddali

  
z bliska


z góry

i od środka





Ciekawych fachowych informacji o szczegółach architektonicznych odsyłam do doskonale opracowanych stron Undiscovered Scotland . Dodam jedynie, że jest to dość unikalne miejsce, bo to co stoi do dzisiaj jest budowlą zachowaną całkowicie bez zmian od czasu jej powstania.

Jeszcze nie dojeżdżając do Kilmartin, można zboczyć z drogi do jednego z typowych zapomnianych portów, ze zrujnowanymi budynkami i maszynerią

Tutaj to Loch Beag  




Sama wioska Kilmartin to typowa uliczka z pobielonymi kamiennymi domkami, pocztą, B&B i sklepem. Nad wszystkim góruje parafialny kościół zbudowany w XIX wieku, ale sądząc po kamiennym krzyżu i innych zachowanych reliktach, stanął w miejscu poprzednich świątyń o o wiele starszym rodowodzie. 




To co jednak przyciąga tutaj najbardziej to kamienne obeliski, nagrobki, kamienne kręgi, w sumie blisko tysiąca miejsc sięgających swoja historia do czasów prehistorycznych. Kilmartin Glen to otwarte miejsce gdzie można wędrować pośród tych unikalnych miejsc, gdzie atmosfera tajemniczości kamiennych kręgów pobudza do refleksji, gdzie jest znacznie bliżej tego co mogło być setki lat temu, a czego absolutnie nie ma w słynnym Stonehenge, gdzie otoczone barierkami miejsce kultu, położone u zbiegu szos wcale nie tworzy klimatu dla takiego miejsca. No i te setki turystów. A tu cisza, nieco dzika przyroda, i czas by spokojnie podziwiać kamienne rzeźby, czytać napisy na starych nagrobkach, zadumać się nad upływem czasu...





Kilmartin Glen, Temple Wood




Co oczywiste w Szkocji, w każdej niemal jej części to zamki, twierdze, warownie. Dla poszanowania tradycji odwiedziłam jeden,  położony niedaleko mojej trasy powrotu do Londynu, Inveraray Castle, ale mnie nie zachwycił. Taki architektoniczny 'gargamel'.




Bardziej zaciekawiła mnie Inveraray Watch Tower, ale położona nieco w głuszy wymagała czasu by tam dotrzeć, a że dzień był mglisty i deszczowy, a przede mną długa droga do Londynu pozostało jedynie mgliste zdjęcie i równie mgliste wspomnienie.


Pozostały jeszcze piękne widoki po drodze, bo nagle wyszło słońce, a mgły zawisły nad szczytami gór...





sobota, 16 sierpnia 2014

Szkocja - ciąg dalszy

Ta moja wyprawa do Szkocji miała miejsce dokładnie 9 lat temu. Od 13 do 20 sierpnia w 2005 roku. Poza paroma zdjęciami na FB jeszcze o niej nic i nigdzie nie napisałam, a przecież była to jedna z moich chyba najbardziej udanych podróży. Idealne miejsce, bo malownicze pustkowie z mnóstwem niezwykle ciekawych miejsc do odwiedzenia, idealna forma hotelu, bo self-catering cottage gdzie mieszka się, jak u siebie w domu, to najmniej 'inwazyjna' forma pobytu poza domem, szczególnie jeśli podróżuje się z wielkim psem.

Właścicieli domku nie widziałam na oczy, wszystkie kontakty odbyły się mailowo i za pośrednictwem poczty, klucz czekał w zamku i tam go też zostawiłam. Poczta przyszły też wskazówki dojazdu i mapki oraz voucher na węgiel! Mam go do dziś - voucher upoważniający do odbioru z miejscowej poczty w Kilmelford worka węgla o wadze 10 kg, wartości 2 funtów, albo dokonanie zakupów o tej wartości. Vouchera nie zrealizowałam, wolałam go mieć jako pamiątkę.


Domek okazał się być idealnym miejscem, świetnie wyposażonym, a że był sierpień, wieczorem rozpalony kominek cieszył oczy i duszę. A wokół góry, lasy, jeziora i ani żywej duszy w zasięgu kilometra.


Jeszcze tego samego dnia pod wieczór spacer po okolicy dostarczył dość widoków by mieć pewność, że trafiłam w miejsce idealne, jak dla mnie.



W planach na następne dni były albo wędrówki krajobrazowe, albo tematyczne, związane z historią Szkocji, a takich miejsc tu było bez liku. Ze względu na psa i jego poprzedni dzień spędzony w samochodzie wybrałam pieszą wędrówkę po okolicy. Miał wtedy 5 lat, był niezwykle silnym, pełnym energii psem wymagającym kilka godzin ruchu dziennie. Wybraliśmy się na 'koniec' kontynentu, do Degnish Point.

Degnish Road, wąska, kręta droga przez las, prowadziła do wioski, albo raczej resztek wioski położonej na cyplu wychodzącym w Atlantyk. Droga donikąd w pewnym sensie, a po drodze tylko piękne widoki, ruiny i pustka. Nad drogą masyw Dun Beag, po drodze miejsca do kąpieli w Kilchoan Bay.

To jeden z widoków na tę zatokę, a w oddali Shuna, Scarba, Luing...


 A na głowami Duan Beag i koniec drogi w Degnish Point




Kilka domostw robiących wrażenie całkowicie opuszczonych. Do tego to droga do nikąd i trzeba wracać z powrotem po własnych śladach, a tego nie lubię. Do tego jest wyjątkowo gorąco i pies musi odpocząć.

Siedzimy więc w skąpym cieniu, pies pije wodę i śpi.

Kolejne wyprawy krajobrazowe to górskie wędrówki, albo do miejsc charakterystycznych, jak to miejsce zwane Atlantic Bridge w Clachan.

 
Zbudowany w końcu XVIII wieku łączy Szkocję z wyspą Seil, która jest częścia małego archipelagu wysp Slate, a ten z kolei należy do Hebrydów Środkowych. Bogate wybrzeża zachodniej Szkocji naprawdę dostarczają powodów, by tam być i zobaczyć to unikalne piękno skalistych brzegów oblewanych lazurem zatok. A i roślinność tam bogata i kolorowa.

Albo po prostu do jechałam do malowniczych portów jachtowych, tak jak ten w Craobh Haven.






To współczesna wioska, kilka domów, ważny jest port, marina, jachty... jest też śliczny pub, taki typowy.


Została mi historia Szkocji z odwiedzanych miejsc. Tych też było sporo, a zatem kolejna część szkockich wspomnień niebawem.

Deszcz nadal pada przeplatając się z przebłyskami słońca, ogrody śpią w deszczu, a ja ma czas na wspomnienia. Dobrze jest je mieć, a ja mam ich tyle, że mogę pisać jeszcze długo przez wiele deszczowych dni.

 


 


Oban i Ardenstur

Pogoda paskudna, ogrody muszą poczekać, a że dawno nie pisałam o moich podróżach, dzisiaj powspominam czas spędzony w zachodniej Szkocji, u wybrzeży, na wprost rozsianych po Atlantyku wysp i wysepek tworzących mniejsze lub większe archipelagi Hebrydów. Administracyjnie to część Szkocji pod nazwą Argyll and Bute.

Samo Oban słynie destylarnią whisky, jest portem skąd można dostać się na malownicze wyspy, jest też doskonałym miejscem wypadowym do zwiedzania miejsc z najstarszymi śladami cywilizacji, datowanymi na okres neolitu. Kamienne kręgi, obeliski Kilmartin Glen, po drodze stare zamczyska, całe albo w ruinach, a wszędzie panorama surowej urody, zieleń i skały, oraz pustka. Nieliczne osady, pojedyncze kamienne domy, wąziutkie szosy wijące się wśród skalistych zboczy, tuż nad brzegami jezior, zatok, wśród lasów i łąk...  

Kilka zdjęć dla wprowadzenia w klimat tych miejsc.




Moją wyprawę do Oban planowałam od dawna, a zwiedzanie wysp miało być częścią tego planu. Jednak ze względu na mojego czarnego towarzysza na czterech łapach musiałam nieco zweryfikować trasy wędrówek. Przeprawy promowe w towarzystwie psa byłyby udręką tak dla mnie, jak i dla niego. Nie zwiedziłam też destylarni i wielu innych miejsc, które stawały się niedostępne z powodu jego obecności. Ale nie żałuję, bo jego towarzystwo ułatwiało wędrówki po pustkowiach, górskich trasach, gdzie dodawał mi odwagi. Pisałam zresztą o tym w innym blogu, więc to tylko dla wyjaśnienia, dlaczego np nie popłynęłam na wyspę Mull, będąc tak blisko.

Zamieszkałam w ukrytej wśród górskich zboczy wiosce Ardenstur, w kamiennym domku na brzegiem zatoki Melfort.



Z jednej strony miałam widok na zatokę


Z drugiej na górzyste zielone zbocza


W okolicy, w zasięgu pieszych wypraw kolejne zatoki, jeziora, górki i pagórki. Cisza, dzika przyroda, ptaki i kompletny brak ludzi. Ideał.



To Fearnach Bay, w tle wzgórze Melfort. 



I bardziej luksusowe miejsca wypoczynku.  



To Melfort village ze słynną w okolicy i nie tylko restauracją The Shower of herring.

Przeczytałam w jednej z ocen tego miejsca, że jest on ukryte tak dobrze, że mało kto potrafi tam dotrzeć. Jest tam też taki opis:
'... Come from the south, around through Inveraray and then up the coast, and you will find yourself careering along a dangerously winding rollercoaster of a road that seems designed to induce chronic travel sickness...'

Bardzo trafny opis dojazdu, jaki trzeba pokonać, by tu dojechać. Jako że ja jechałam samochodem z Londynu, odcinek między Glasgow a Oban był końcowym etapem podróży, a wąskie i niezwykle kręte drogi o zmroku to było niemałe wyzwanie. Ale warto było, by spędzić kilka dni w tym ukrytym przed światem miejscu.

Na koniec pierwszej części szkockich wspomnień kilka zdjęć z samego Oban.




Samo miasto nie jest zbyt interesujące, a mnogość turystów i towarzystwo psa powodowało, że ograniczyłam się do jednej tylko w nim wizyty. Wolałam wędrować po zamkach i odludnych zakątkach, ale o tym napiszę w kolejnym odcinku szkockich opowiastek.